Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

Zanim przemówili, komisarz zawołał:
— Co? Mord?
— O la Boga, proszę pana komisarza — począł stróż — inom na minutę zabawił w piwnicy, że to rura pękła i ot, leci ten pan, lokaj od pana Morzyńskiego, i krzyczy: „Pana ubito!“ Lecimy na górę — leży pan w przedpokoju, jeszcze ciepły, ale już bez duszy. I żywego ducha nie było i nic nie wzięli...
Komisarz dalej nie słuchał, zatelefonował, sam wsiadł w dorożkę, policjanci poprowadzili stróża i lokaja na miejsce katastrofy.
Gdy przybyli, nikogo jeszcze nie było. Trup leżał na środku przedpokoju z twarzą zmiażdżoną, siną i krwawą, bez śladu rysów, na piersiach leżał jakiś papier i banknot 25-rublowy ze śladami krwawych palców.
W mieszkaniu była wielka cisza, obok w sypialni posłanie, jakby ledwie ktoś zeń wstał. Rozrzucone ubranie wieczorowe, na biurku pieniądze i zegarek.
Nic nie ruszono.
W chwilę po policji przybył sędzia śledczy i doktór, rozpoczęto urzędową czynność z całą drobiazgowością.
Było po dziesiątej, gdy przed kamienicą stanął Józio Zaremba. Wieczorem po owej uczcie, przyznał się przyszłemu szwagrowi, że potrzebuje gwałtem na parę dni stu rubli. Ludek mu je obiecał i Józio po nie przyjechał.
W bramie był policjant i tłum gawiedzi.