Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

Mijając, posłyszał, jak stróżka mówiła:
— To brat tej panny, co się z nią miał żenić.
Zastanowiło go to, ale że do motłochu miał wstręt i nigdy się do nich nie odzywał, poszedł na górę. Tam znowu stał policjant, który go szorstko spytał:
— Wy za czem tu?
— Do pana Morzyńskiego. Co się tu dzieje?...
— Ot — skandal. Jego już niema.
— Jakto niema?
— Nu, jego ubito!
— Co? — Zaremba pchnął drzwi i skamieniał. — Jezus, Marja! — wrzasnął.
— Pan kto taki? — spytał go komisarz.
— Ja, ja? To mój znajomy! Co się stało? Kto go zabił?
— Nazwisko pańskie? Lokaj służy od kilku dni, nie umie wskazać krewnych.
— Lokaj go zabił? Za co? Ograbił?
— Nie. Zabił posłaniec. Mamy go w areszcie. Pan niech uprzedzi rodzinę! Trupa musimy zabrać do prosektorjum.
— Ależ jak się to stało? Ograbiono go?
— Nie. Zabójca nawet mu zostawił pieniądze. To zapewne obłąkany, jakiś manjak. Nie można nic jeszcze wiedzieć, śledztwo wyjaśni.
— Boże, co to będzie? Trzy dni do wesela! Taka kompromitacja!
— Do jakiego wesela?
— To narzeczony mojej siostry. Co za skandal!