Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

Komisarz rozłożył ręce z obojętnością urzędniczą.
Zaremba podał swe nazwisko, adres i wyszedł.
Wracał do domu wzburzony, a zarazem zatroskany, skąd dostanie owych sto rubli, które musiał pod słowem honoru zwrócić tegoż dnia o dwunastej. Przeraził się wypadkiem, ale Ludka nie żałował; żywy był mu wygodny i potrzebny, umarły był mu już obojętny. Ludzie tak wychowani, jak dzieci Zarembów, nie mogą kochać nic i nikogo, tylko siebie. Czuli się w domu bożyszczami i pozostali tem dla siebie. Świat i ludzie dzielą się dla nich na dobrych, którzy im są potrzebni lub im schlebiają, i na złych, którzy im nie chcą dogadzać i służyć lub o nich nie dbają.
— Nie mogła się stać ta awantura jutro — pomyślał Józio rozdrażniony, nie mogąc sobie przypomnieć nikogo z tak zwanych przyjaciół, ktoby mu dał owych sto rubli. Nareszcie przyszedł mu na myśl ktoś, mieszkający przy ulicy Kapucyńskiej, więc zamiast do domu, kazał się tam wieźć dorożkarzowi, ale kolegi nie zastał i zawrócił do mieszkania matki.
— Odeślę jutro i napiszę, że z powodu nieszczęścia zapomniałem — pocieszył się.
W domu zastał matkę z siostrą w konferencji z krawcową. Pyszny bukiet herbacianych róż, dziś rano przysłany od narzeczonego, stał w gabinecie, pełen rosy i woni.
Józio wywołał matkę do przedpokoju.
— Mamo, stało się wielkie nieszczęście. Tylko