Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

niech mama nie krzyczy i nie mdleje. Ludka niema.
Zarembina się zachwiała.
— Jakto? Uciekł? Co ty pleciesz? Rano róże przysłał.
— To i co z tego? Lokaj róże przyniósł, a tymczasem do mieszkania wpadł jakiś warjat i zabił go.
— Co? Zabił? Kogo? — wrzasnęła Zarembina.
— Ot i macie — burknął zły Józio. — Mama chce cały dom poruszyć.
Na krzyk matki wpadła Maniusia.
— Co się stało? — zawołała.
— Jezus, Marja! Zabity? Co ty gadasz? Ranny może?
— Ależ kto? Co wy gadacie?
— Gdzie ojciec? — spytał Józio siostry.
— Wyszedł do rejenta.
— To posyłaj po niego. Nie potrzeba już rejenta, ani nikogo. Ludek nie żyje.
Maniusia wrzasnęła strasznie i zemdlała.
Zarembina podtrzymała ją.
— Doktora! Ona umrze! To ją zabije! — krzyczała.
Powstał w domu popłoch. Ktoś ze służby poleciał po doktora, inny po Zarembę, stróża posłał Józio po wuja Bolka.
Maniusia dostała nerwowego ataku, położono ją do łóżka. Zarembina szlochała i łamała ręce. Józio bezradny, znudzony już tą sceną, z bólem gło-