Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

ale nie wolno mu było wydalać się w nocy poza obręb obejścia, więc stał na drodze wahający się, przerażony, rozglądając się wokoło. Wtem posłyszał około kotłowni ruch. To palacze rozpoczynali pracę.
Zaspani, zmęczeni raczej, niż wypoczęci parogodzinnym snem na ziemi, krzątali się leniwie, ziewając i mrucząc pacierze. Jeden wrzucał polana w czeluść, drugi łupał podpałki. Nawet się nie obejrzeli, gdy stróż stanął we drzwiach.
— Wiecie, co mi się przytrafiło? Poratujcie, ludzie! — zawołał. — Słyszę, na szosie ktoś jęczy, wyszedłem — patrzę — kobieta leży. Podniosłem jak drewno, przyniosłem do izby — a ona rodzi.
Palacze narazie zdumieli.
— Któż ona? Jaka?
— Nie wiem, nie znam!
— Eee!... pewnie mechanikowa Józia... — jeden się zaśmiał, a drugi obojętnie dorzucił:
— Rodzi... no to będą chrzciny.
Ale ich ten wypadek rozbudził, zajął.
— Po drogach szelmy zlegają, jak suki — splunął młodszy.
— Nieznana, mówisz, toć mechanikową znasz? Któraż to być może? — rzekł starszy.
— Żadna z fabryki ni czeladzi. Mała, czarna, ot tyle — dziecko! Jęczy, że aż mi straszno wejść. I co ja poradzę? Ja tu ciebie, Wiktor, zastąpię, skocz po jaką babę, ty wiesz, gdzie która mieszka, mnie nie wolno odejść.
— Zdurzał ty? Ani myślę! — oburzył się