Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

— A wszystko przez taką przeklętą żmiję! Ach, żeby go chociaż powiesili, gałgana! — zawołał Zaremba. — O, ja się dowiem, jak śledztwo się toczy! Ja dopilnuję!
— I zrobisz kapitalne głupstwo — rzekł pan Bolesław, wstając.
— Nie odchodź, Bolku — zawołała Zarembina. — Nie zostawiaj nas samych.
— Będzie tu za chwilę legjon twych sióstr z najświeższemi plotkami, a ja mam winta u Sulickiego.
— Jak on już dawno u nas nie był! A tak Maniusię lubił. Warto, żeby w takiej chwili nas sobie przypomniał.
— Przecie nie chcesz nikogo przyjmować — ironicznie zauważył pan Bolesław.
W przedpokoju raz jeszcze rzekł do Zaremby:
— Ostrzegam cię, do sprawy się nie mieszaj. Już i Józio niepotrzebnie wlazł, a ty samochcąc się nie wplącz. Zobaczysz, że to będzie brud i wstyd.
Zaremba nic nie odparł, ale pan Bolesław czuł, że go przestrzegał napróżno.
Dużo przyjaciółek i życzliwych dzwoniło nazajutrz do Zarembów, ale nie zostali przyjęci z racji, że „panienka“ chora i odeszli zawiedzeni w nadziei obejrzenia naocznie nieszczęśliwej narzeczonej.
Nie mówiono dzień cały o niczem, tylko o tym wypadku, krążyły najpotworniejsze wieści i szczegóły. Do Gelichowej dzwoniono też bezustannie, nie były to jednak wizyty kondolencyjne. Byli to