Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dam! Ot macie! — odparł Gedras, wydobywając woreczek z pieniędzmi.
Odliczył srebrem dwa ruble, palacz je starannie odrachował, schował, nie kwapiąc się, zbierał do odejścia, szukając czapki, podpasując kożuch, dając Wiktorowi rozporządzenia co do kranów i wentyli.
— Idźcie już! — nalegał Gedras.
— Ot — nic pilnego! Widać, że ty raz pierwszy w takiej okazji. Będzie jeszcze moja siedzieć nad nią cały dzień, obiadu mi nie zwarzy. A gdzie moja fajka?
Marudził jeszcze długą chwilę, a wreszcie poszedł.
Gedras go przez furtę przeprowadził i wrócił pomagać Wiktorowi. Czas mu się wydawał bardzo długim, a wreszcie i rzeczywiście minęła godzina jedna i druga, kotły były rozpalone, para zebrana, na niebie czynił się ranek — palacz nie wracał. Gedras wyszedł do bramy, otworzył ją. Robotnicy już szli drogą, sygnał parowy grał, zaczynał się pracowity dzień.
Nareszcie na końcu roboczej czeredy, nie kwapiąc się, ukazał się palacz z żoną, opowiedzieli już wypadek; kto tylko mijał stróża, rzucał mu gruby żart lub pytanie, rozlegały się drwiące śmiechy i przezwiska. Ten jakby nie słyszał, poprowadził kobietę do swej budy.
Weszli, lampka dogasała, kopcąc, ale już izba pełna była wiosennej zorzy słonecznej i w tym blasku złoto-różowym, jak czarna plama, jak brud-