był smukły, młody brunet, ona złotowłosa Paryżanka. Wyglądali na świeżo upieczone małżeństwo. Najęli willę i codzień razem przychodzili się kąpać. Sobą tylko byli zajęci, rozkochani, rozśmieszeni, rozśpiewani. Biło od nich wesele i szczęście.
Maniusia poczęła na nich spoglądać z ciekawością, z jakąś zawiścią, z żalem. Oni zpoczątku nie zwracali na nią uwagi, potem usłyszała, jak złotowłosa, minąwszy ją, rzekła do towarzysza:
— Patrz, jakie ta dziewczyna ma zmęczone rysy!
Obejrzał się i zatrzymał na niej wzrok jasny, takie spojrzenie, co obejmuje całą postać.
— Mogłaby być ładna, żeby wyraz i życie. Jakiś zasuszony kwiat.
I przeszli. Maniusia, wróciwszy do domu, spojrzała w lustro i przeraziła się. Co się z niej zrobiło! Wpadła w rozpacz i zaczęła płakać. Czuła się tak nieszczęśliwą, tak samotną, tak złamaną. Ale rano zajęła się swą powierzchownością, obejrzała uważnie cerę, zęby, włosy, ręce i spędziła przy ubieraniu parę godzin.
Zarembina się ucieszyła, gdy spytała o suknię, o kapelusz, o parasolkę.
— Dzięki Bogu — wraca do równowagi — pomyślała.
U końca plaży było głazów kilka. Maniusia tam miała swój kącik do czytania i rozmyślań. Pewnego dnia znalazła go zajętym. Paryżanka siedziała pod czerwoną parasolką, u nóg jej leniwie wyciągnięty mężczyzna czytał poezje.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/212
Ta strona została uwierzytelniona.