Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy Maniusia na ich widok cofnęła się, wstał i uchylając rybackiego beretu, grzecznie przeprosił za najście.
C’est votre temple, mademoiselle. Nous en demandons l’hospitalité pour une heure ou deux!
Odpowiedziała grzecznie, że jej nic na tem miejscu nie zależy i odeszła trochę dalej. Słyszała, co czytał: były to poezje Prudhomme’a, a potem słuchała, jak zaczął śpiewać półgłosem: Ninon, Ninon, que fais-tu de la vie! A potem kobieta zaczęła nucić jakiegoś walca i wreszcie odeszli ku swej willi, szepcąc i całując się. Maniusia, nie wiadomo dlaczego — zapłakała.
Potem spotkała go samego; zbierał wyrzucone przez przypływ muszle, a widząc, że ona grzebie mozolnie w piasku parasolką, podszedł.
— Może pani pomóc. O — chce pani taką skorupkę, służę — mam ich kilka.
I śmiał się do niej z taką jakąś koleżeńską dezinwolturą, że mimowoli rzekła:
— Pan pewnie artysta?
— Zawsze i wszędzie.
I tak się stało, że dalej zbierali razem muszle. Opowiedział, że tam za skałami, w zatoce, zbiór bywa obfitszy i ciekawszy, trzeba tylko przebyć skały.
— O, dla mnie to za ciężko. Nie mam sił.
— To śmiesznie słuchać. Pani nie może brakować sił, tylko ochoty.
— I tego także. Nie mam do niczego ochoty.
— Jak długo?