Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/215

Ta strona została uwierzytelniona.

pominało się swych praw, zaczynała przychodzić krytyka i potrzeba nowych wrażeń. Rola ofiary złamanej stawała się nudną i monotonną.
Pewnego dnia w sam skwar południa, gdy tak siedziała wtulona w cień skały, posłyszała opodal wesołe gwizdanie. Była to znana polka z „Ptasznika z Tyrolu“. Maniusia domyśliła się zaraz, kto idzie i czem prędzej wzięła się do czytania.
W tej chwili pod nogi jej spadł deszcz muszli, krzyknęła przestraszona.
Sprawca stał na wysokim głazie, cały w słońcu, smukły, piękny i śmiał się ślicznemi, białemi zębami.
— Wracam z za skał ze zdobyczą! Co za upał rozkoszny!
Zeskoczył na żwir i rzucił się jak długi na ziemię. Zmrużonemi oczyma patrzał w niebo, potem odwrócił się leniwie na bok i jej się przyglądał.
— Nie chce już pani muszli?
— Owszem, dziękuję, ale mnie pan tak przestraszył!
Zaczęła zbierać muszle, on przyglądał się jej dalej, poświstując przez zęby.
— Nabrała pani barwy przez ten czas. Do twarzy pani z tą złotawą tintą słońca na policzkach. No, a jakże z tą zgubioną ochotą do życia? Znalazła się?
— Nie szukałam.
— Znajdzie się sama.