Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan dziś bez żony? — spytała z jakąś tajoną złośliwością.
— Żony? Czyżem podobny do wielbłąda, że mi pani od żon wymyśla? Ja żony nie mam, mieć nie chcę i mieć nie będę! Czy mi życie nie miłe?
— Więc ta pani?
— To moja modelka. Potrzebowałem jej do studjum i odprawiłem już tydzień temu.
Maniusia patrzała na niego w prawdziwem osłupieniu. A on się zaczął śmiać z całego serca, tak go to ubawiło.
— Ta poczciwa Suzon — wzięta za żonę! Pani zapewne wprost z klasztornego pensjonatu tu przybyła. Ręczę, że pani czyta: L’héritier de Redcliff!
— O, wcale nie! I nie wychowałam się w klasztorze, ale nie myślałam, żeby...
Urwała, nie umiejąc wyrazić swego oburzenia.
— Żeby co? — pytał ubawiony.
— Żeby się państwo nie kochali — wymówiła rumieniąc się.
— Ależ i ja temu nie przeczę, lecz miłość nie jest monopolem małżeństwa! Przeciwnie, nie rozumiem, jak można kochać wtedy, gdy mi nakażą lub zaregestrują u mera to moje uczucie. Biedni ludzie, którym taki surogat musi służyć za ambrozję. Bogami się nigdy nie poczują!
— Opowiada pan bezeceństwa — rzekła, wstając.
— Ucieka pani pod skrzydła mamy, od szatana. Widziałem wczoraj na poczcie mamę. Musiała