na szmata, leżała na ziemi kobieta z głową, odrzuconą sztywnie, z wyprężonemi w kurczu rękoma wpół naga, bez jęku już i skargi.
— Co jej? — zagadnął Gedras, stając w progu.
— A toć już trup! — krzyknęła baba i przypadła na ziemi.
Gedras oparł się o futrynę drzwi i zdrętwiał.
— Jezus, Marja! — wołała baba przerażona. — A dziecko jeszcze żyje. Może i jąby docucić jeszcze można. Leć po doktora, po gospodynię od pańskich dzieci!
Gedras rzucił się naośłep do pałacu. Już się niczego i nikogo nie bał, ani się nie wahał. Już nie nędzarz chory potrzebował ratunku, już w jego chacie była wielmożność śmierci. Na alarm trupa poruszyli się wszyscy: rządca, gospodyni, lokaje, nawet brat pani, przybyły na chrzciny, a doktór z zawodu. Po chwili tłum otoczył domek stróża i wewnątrz pełno było ludzi i gwaru.
Doktór odstąpił pierwszy — nie miał co robić. Popatrzał na zmarłą, złożoną na tapczanie, sztywną, białą, bez kropli krwi, obnażoną na pastwę oczu motłochu i wzgardy ludzkiej, otarł ręce, dobył portmonetkę — wyjął rubla.
— Na pogrzeb! — rzekł, rozglądając się, komuby ofiarę doręczyć. Usunęli się wszyscy.
Wtedy Gedras z tłumu wystąpił, ściągnął ze siebie kożuch i okrył nim trupa, potem klęknął i przeżegnawszy się, począł cicho pacierze.
W izbie nagle ucichł gwar, tłum się cały przeżegnał, jedna z kobiet zdjęła ze ściany gromnicę
Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.