Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/223

Ta strona została uwierzytelniona.

jeszcze na Sulickiego wpłynie, żeby nie przyjeżdżał. Ach, toby było zbawienie, żeby choć Maniusi los zabezpieczyć. To już tylko w twoich rękach.
— Byle przyjechał — westchnęła Zarembina. — Maniusia ma złote serce, ona mi będzie uległą.
— Sulicki ma trzykroć gotówki i kamienicę. Zresztą może się Maniusi podobać, doskonale się jeszcze trzyma. Żeby to doszło do skutku, toby była bez porównania lepsza partja, niż Morzyński.
Maniusia po powrocie do domu prędko zaczęła się nudzić. Przywykła do miasta i ludzi, do ruchu, i rozrywek, do wizyt i sprawunków, co wszystko stanowiło zajęcie, pracę niby, i pożerało czas. Na wsi nie wiedziała co robić ze sobą i czasem. Bracia nie zajmowali się nią, gości prawie nie było widać, z matką nie miała o czem mówić. Dnie upływały wolno, próżniaczo na spacerach po ogrodzie, na robótkach ręcznych, nieużytecznych, na czytaniu beletrystyki, na jedzeniu i spaniu. Po paru tygodniach zauważyła z przerażeniem, że tyje. Spłakała się z rozpaczy. Zaczęła się sznurować aż do utraty tchu, postanowiła się głodzić, ale była łakoma, więc nie umiała się obejść bez słodyczy.
— Spasasz się, Maniusiu — rzekł kiedyś Józio — będziesz taka fasa, jak mama. Trzeba ci koniecznie zamąż.
— Głupi jesteś — odburknęła.
— Zawsze nie tyle, co ty.
— A cóż ty umiesz? — ruszyła pogardliwie ramionami.