Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/224

Ta strona została uwierzytelniona.

Pokłócili się w dalszym ciągu. Rodzeństwo nie godziło się nigdy, bracia lekceważyli siostrę, ona broniła się docinkami, na sprzeczkach, żartach złośliwych i pretensjach kończyły się rozmowy, zresztą rzadkie. Każde żyło i myślało osobno. Godziło się tylko, gdy zaczęli napadać na rodziców i krytykować „starych“. Wtedy byli idealnie jednomyślni.
Nareszcie pewnego dnia przyszła depesza od radcy Sulickiego z prośbą o konie na pociąg i raptem ożywił się cały dom. Nawet Maniusia się ożywiła nadzieją jakiejkolwiek rozrywki.
A radca Sulicki spotkał przed wyjazdem pana Bolesława w cukierni i zapytał:
— Możebyś i ty pojechał do Zarembów?
— A to poco?
— Ano, byłoby nas trzech do winta.
— To ty nie masz tu lepszej partji?
— No, widzisz — chciałbym trochę wsi użyć zarazem.
— Aha, używaj, używaj, pókiś młody. Zieleninkę lubisz, winszuję. Co mamy udawać? Na serjo chcesz się żenić z Maniusią?
— Hm — dlaczego nie? — zaśmiał się radca. — Bardzo apetyczna dziewczyna. Jak myślisz? Dostanę?
— Dlaczego nie?... Nie rozumiem tylko, że ci się chce tego kłopotu.
— Mój drogi, mniejszy z tem kłopot, jak z innemi. A będzie czem się pochwalić. Zresztą lata biegną, człowiekby chciał wygody w domu.