Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, mamo, nie chcę tego dziada, istny Sinobrody! — powtórzyła ze wstrętem.
Zarembina, która z pewnością słyszała o Metternichu, ale z pewnością nie wiedziała, kto to był, okazała się jednak godną jego naśladowczynią i dyplomatką z intuicji. Nie nalegała — westchnęła tylko.
— Nikt cię nie będzie zmuszać, moje dziecko. Chcemy tylko twego szczęścia — rzekła smętnie. — Tylko zmuszona jestem cię wtajemniczyć, że ojciec jest w ciężkich interesach. Jesteśmy skazani na życie ograniczone, na wegetowanie tutaj.
— Jakto? Mama mówiła, że jesienią, za miesiąc najdalej wyjedziemy do Warszawy?
— Miałam nadzieję, łudziłam się. Niedawno ojciec mi dopiero całą prawdę wyjawił. Taiłam, nie chciałam cię martwić przed czasem.
— Ładnie ojciec rządził! — mruknęła Maniusia — i za to ja mam pokutować?... Jakto — tu zimować? Toć lepiej umrzeć!
Ogarnęła ją taka rozpacz i złość, że zaczęła płakać.
— Dlatego też oświadczyny Sulickiego uważałam za łaskę Opatrzności dla siebie, dla nas wszystkich. To człowiek miljonowy, przytem szlachetny, zacny, w samej sile wieku, ze wszech miar pożądany, jako mąż, jako przyjaciel, opiekun. Kocha ciebie, byłabyś szczęśliwa z nim, w dostatkach, nicby ci nie odmawiał. Ano, trudno — za grzechbym miała wpływać na twoją wolę w tym względzie. Trzeba znieść ciężki los w pokorze.