wała w której najbardziej do twarzy, i wreszcie ufryzowana, upudrowana zeszła na śniadanie.
Innemi oczyma patrzała na radcę, porównywała go z ojcem, z braćmi. Wydał jej się dziś bez porównania młodszy i zupełnie szykowny.
Rozmowa przy stole toczyła się o kwestjach finansowych. Opowiadał swobodnie, z humorem o swych dochodach i kłopotach z kapitałami, dla których tak trudno znaleźć lokatę bezpieczną.
— Próbowałem majątków ziemskich. A jakże, byłem czas jakiś dziedzicem. Lichy interes, miałem trzy procent, ale po wycofaniu pieniędzy zarobiłem zupełnie zacnie drugie tyle.
Tu się zwrócił do Maniusi.
— A pani co woli: wieś czy miasto?
— Rozumie się, że miasto. Jak można żyć na wsi — odparła żywo.
— Co prawda i ja tego nie rozumiem.
— Wiele czyni, kto musi — westchnęła Zarembina. — Ja tu spędziłam kilkanaście lat, a czułam, że żyję, tylko przez te ostatnie, spędzone w Warszawie. Trudno będzie nawyknąć znowu.
— Jakto — panie tu myślą zimować?
— Tak — z rezygnacją szepnęła Zarembina.
Maniusia poczuła dreszcz zgrozy, potem rozpacz. Łzy napełniły oczy — wstała prędko i wyszła.
Ukryła się w najdalszy kąt ogrodu, żeby się dowoli wypłakać, i tam ją znalazł radca.
— Co się stało? Pani płacze? Dlaczego? Pani
Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.