Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/231

Ta strona została uwierzytelniona.

nie powinna znać, co łzy, będąc tak piękną, tak do szczęścia stworzoną. Ja tu jestem, gotów dla pani dać życie — i pani płacze!
Ujął ją za ręce, patrzał przejmująco w oczy.
Maniusia wzruszona, zdenerwowana, nie starała się nad żałością zapanować, roztkliwiła ją czułość. Musiała się skarżyć, żalić nad sobą, więc mu wyznała pustkę życia, strach przed samotnością, wsią, tęsknotę za minioną swobodą i towarzystwem, i tak się rozgadali, tak ją pocieszał, tak jej potakiwał, tak jej współczuł, że gdy wreszcie poprosił, jak o łaskę, żeby z jego ręki przyjęła życie, jakie tylko zechce mieć, gdy jej się ofiarował na sługę i niewolnika, wydał się jej zbawcą i przyjacielem i ani się obejrzała, jak się zgodziła i jak się znaleźli w domu, gdzie rodzice rozczuleni, wzruszeni a szczęśliwi, dali im swe błogosławieństwo. Potem pito ich zdrowie, wszyscy się śmiali i żartowali, wszyscy byli rozpromienieni, wreszcie ta radość ogarnęła i Maniusię, coraz bardziej podobał się jej narzeczony i przyszłość.
Radca naglił o ślub, rodzice dla formy protestowali, ale wreszcie oznaczono termin za miesiąc. Ślub miał być cichy, w domu, i państwo młodzi mieli zaraz wyjechać na kilka tygodni zagranicę.
Przez ten miesiąc Maniusia zasypana była cukrami i klejnotami, pieszczona przez rodziców i braci, oszołomiona i szczęśliwa.
Całe przejście z Morzyńskim wyglądało jak zła zmora i przechodziło w zapomnienie. Nikt go nie wspominał.