Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/259

Ta strona została uwierzytelniona.

Stuch zebrał papiery i otoczony wnet przez kolegów zniknął.
Tedy i publiczność rzuciła się do wyjścia, zahuczał gwar, rozmowy, jak po teatrze.
Sztuka nie podobała się ogólnie — o, wcale nie. Ogólne było zdanie, że wszystko, a szczególnie obrona, była z gruntu niemoralna, gorsząca.
— No — i nic nie wskórał! — triumfowano.
Stuch nazajutrz odwiedził Gedrasa w więzieniu. Spytał go przedewszystkiem, czy chce apelować?
— A poco, panie, do kogo? — odparł mu spokojnie. — Ja taki rad, że już mnie męczyć nie będą, że już naprawdę wszystko skończone. Powiadają, że katorżniki straszne ludzie, ale co mi wezmą, co mi zrobią? Zabiją — to co? To nic złego. A Mańki to już niema na świecie, bo zgłosiłaby się tu do mnie. Niema. Nikomum już niepotrzebny i długo nie potrwam. Pójdę, pójdę i ciągle słyszeć będę, co pan mówił, ciągle sobie powtarzać.
— No, niewiele wam pomogłem — rzekł cicho Stuch.
— Cicho się we mnie zrobiło. Tak cicho — szepnął Gedras. — Nie zapomnę do końca. Dziękuję panu.
— Może macie jaką chęć, jaką sprawę tu do załatwienia? Przyniosłem wam trochę pieniędzy, szmat. Załatwię, co zechcecie...
— Pieniądze mi odbiorą, szmaty odbiorą. Szkoda, panie. Mnie nic nie trzeba. Tylko jeśli Mańka nie umarła, a dowie się pan co o niej, to proszę jej dać opiekę i mnie słowo przesłać. Może otrzy-