Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/262

Ta strona została uwierzytelniona.

wielbicieli ze zręczną, zimną kokieterją, kobiety nieufnie i ostrożnie, męża z wyrozumiałością dojrzałej kobiety.
Sulicki zrazu nieśmiało wymykał się na winta i sesje, spodziewał się protestu. Zachwycony był, że żona zostawiła mu zupełną swobodę, nie krępowała w niczem. Brał to za dowód najwyższej miłości i ofiarności; był wdzięczny, że nie czyniła mu żadnej wymówki, nie przykrzyła sobie, gdy ją samą zostawiał.
— To anioł, nie kobieta! — mawiał do Zarembiny, która coraz częściej i coraz dłużej gościła u córki, wykolejona z życia na wsi temi kilku latami, spędzonemi w mieście.
Szczęście córki upajało ją i była niem dumna, jako swem dziełem; o niczem nie umiała mówić, tylko o Maniusi i jej pomyślności. Obnosiła to szczęście po wszystkich krewnych i znajomych, zanudzała tem wszystkich starszych, stała się pośmiewiskiem młodszych. O czemkolwiek mówiono, cokolwiek się stało w mieście lub na świecie, Zarembina kończyła rozmowę lub ją skręcała na temat doskonałości Maniusi, jej triumfów, jej urody, jej gospodarności, jej dostatków, jej dowcipów, jej przywiązania do męża i rodziny. Był to impresario Maniusi. Znajome jej, tak zwane przyjaciółki, słuchały tego ze słodko-kwaśnym uśmiechem, pytając czasem dyskretnie o wnuka, ale i w tem nie pobiły Zarembiny, bo w kilka miesięcy po ślubie zaczęła z dyskretną, tajemniczą miną tłuma-