było robić sezonowe stroje, — no i znaleźli się satelici.
Dobre to było dla zabicia czasu i odurzenia choćby chwilowego. Otóż pewnego razu jakiś próżniaczy spacer zawiódł ją na wystawę Krywulta i tam obojętnie, pobieżnie oglądając obrazy, stanęła przed jednym jak zahipnotyzowana. Był to znany jej dobrze brzeg Bretanji, ten sam, tak pamiętny.
Spojrzała na podpis, nic jej nie wyjaśnił, nieznane nazwisko. Spytała tedy kasjerki.
— Pani życzy sobie nabyć? To studjum malarza Brzechwy. Możemy się listownie porozumieć, mieszka stale w Paryżu.
Maniusia wróciła znowu do sali zawiedziona. Tamten był Francuzem, był więc tylko dziwny zbieg okoliczności. Dziwny istotnie. Ta sama skała bazaltowa, śliska od lizania fal, ten sam dziwaczny kamienny krzyż. Kupi ten obraz — musi kupić. Dała polecenie i adres i czekała na odpowiedź i cenę, którą Sulicki bez najmniejszego protestu zapłacił i obraz powieszono w buduarze Maniusi.
Wtedy go dopiero Sulicki zobaczył i zdumiał.
— Co! Sto rubli za te pół łokcia płótna? I co to właściwie jest? Co to ma przedstawiać? Rozbestwili się ci pędzlarze i drwią w żywe oczy z publiczności.
— Już lepiej milcz, jak czego nie rozumiesz! — oburzyła się. — To jest plenair świetnie uchwycony.
— Niech i tak będzie, jeśli cię to cieszy, kup sobie jeszcze więcej podobnych.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/269
Ta strona została uwierzytelniona.