Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mamie to nic nie przypomina?
— To? — Zarembina włożyła pince-nez i obejrzała od światła i pod światło. — Może być, widziałam coś podobnego, jakieś premjum do „Tygodnika“.
— Et, dla was stworzono oleodruki! — oburzyła się Maniusia i nawet nie raczyła podziękować mężowi.
Od tej pory zaczęła interesować się malarstwem i bywać na wystawach. Na jakimś raucie poznajomiła się z jednym z malarzy i spytała o Brzechwę.
— O, to szczęśliwy chłop! Ma okropny zbyt do Ameryki, przytem odziedziczył grubo po stryju, który we Francji dorobił się fortuny w przemyśle. On tu wcale się nie pokazuje, ale nasi bywają u niego w Paryżu. Dobry kolega, zna go kolonja.
— Stary czy młody?
— Młody i podobno ma u pań wielkie powodzenie.
Maniusię jeszcze bardziej rozciekawiła ta rozmowa i myślała o tym wypadku parę tygodni, potem znudziła się, zniechęciła i zapomniała i o obrazie i o jego twórcy.
W karnawale tego roku omal się nie zakochała w tenorze Włochu, ale gdy się dowiedziała, że ma żonę i dwunastoletniego syna, zapał jej ostygł.
Potem przeflirtowała na potęgę przez trzy bale z rozczochranym dekadentem, ale ten ją oburzył swoim cynizmem. I tak uchowała swą wiarę małżeńską do postu i jak zwykle poczęła się nudzić nazabój. I wtedy pewnego dnia, gdy szła bez celu