Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/271

Ta strona została uwierzytelniona.

na spacer, by zabić czas i nabrać apetytu, spotkała oko w oko towarzysza morskich kąpieli.
Oboje drgnęli, zatrzymali się. Jej krew zalała policzki, on zaśmiał się po swojemu, szczerze, niefrasobliwie i jakby się wczoraj rozstali, uchylił kapelusza, pozdrawiając swobodnie:
Tiens, quelle chance, bon jour — comment ça va!
— Co pan tu porabia? — odparła, ochłonąwszy.
Je vagabonde comme toujours. Arrivé hier! Et vous!
Homiciliée depuis deux ans.
Mariée?
— Skąd pan to wnosi?
— No, widzę. Pożegnałem primaverę — witam dogaressę.
— A pan tu na długo?
— To zależy, jak mi się tu spodoba.
— Życzę zatem wesołej zabawy i żegnam — rzuciła, urażona bezceremonjalnością. Czy on myśli w dalszym ciągu nie prezentować się?
— Do widzenia, mam nadzieję.
— Wątpię, czy się spotkamy.
— Ja nie wątpię. Czy pani nie wierzy w przeznaczenie?
— Nie!
— A ja tylko w to. Przeznaczenie sprowadziło nas tam nad morze, ono nas teraz sprowadziło i jesteśmy sobie nadal przeznaczeni. Jestem pewny, że nie upłynie tydzień, a będziemy już codziennie się spotykali. Do widzenia zatem.