Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/275

Ta strona została uwierzytelniona.

Na ulicy padał śnieg, było ciemno i zimno, a on widział zachód letni na lagunach i taką gondolę sunącą u portyku Pałacu Dożów.
Wtem na rogu ulicy Królewskiej spostrzegł stojącą pod latarnią kobietę. Spojrzał na nią przelotnie i minął. Kobieta zaczęła za nim iść i choć go nie zaczepiała, zniecierpliwił go ten pościg. Zatrzymał się, stanęła i ona. Zmierzyli się oczyma i uderzyło go, że nie miała miny wyzywającej i zuchwale cynicznej, ale raczej ponurą. Czarne jej, przepaściste oczy patrzały nań tragicznie, wzrokiem głodnego zwierza.
Chciał ją odpędzić, może zwymyślać, ale rzekł:
— Poco się włóczysz na taki czas?
Ruszyła ramionami.
— Bo nie mam karety ani gabinetu, a żyć trzeba — odparła z jakimś sztucznym humorem.
— No, to masz rubla i nie włócz się za mną.
Zdawało się, że się zawahała chwilę, ale wreszcie w milczeniu wyciągnęła rękę, zgrabiałą od zimna i wzięła monetę. Potem stanęła znowu pod latarnią.
— Nie idziesz do domu? — spytał.
— Z rublem? — zaśmiała się gorzko. — Spróbuj przeżyć we troje dzień za rubla!
Dwóch mężczyzn ukazało się na drugiej stronie ulicy. Poszła szybko ku nim i zginęła mu po chwili z oczu.
— Przepyszne ma oczy — pomyślał i poszedł dalej.