Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/277

Ta strona została uwierzytelniona.

i prawie się zdziwił, gdy nazajutrz zjawiła się w pracowni.
Była jak zwykle ubrana jaskrawo, w lichą tandetę i dygotała z zimna. Przy świetle dziennem wydała mu się jeszcze chudsza, zniszczona i z jakimś złowieszczym wyrazem zapadłych oczu.
Zrozumiała wrażenie jego twarzy i rzekła:
— A co? Po dniu to na modelkę nikt mnie nie weźmie. Na daremnom tyle drogi szła.
— Daleko mieszkasz?
— No jużci, że nie w Alejach na pierwszem piętrze od frontu! Odpocznę trochę i ogrzeję się.
Podeszła do pieca i przygarnęła się do niego z widocznem, zwierzęcem zadowoleniem. Potem powiodła oczyma po pokoju i zatrzymała wzrok na zastawie stołowej. Brzechwa, zajęty tego dnia robotą, kazał sobie przynieść śniadanie od siostry i jadł właśnie, gdy ona przyszła.
— Zdejm kapelusz i żakiet — rzekł.
Nie zdawała się słyszeć, patrzała uparcie na jedzenie.
— Jak się nazywasz? — spytał.
— Ja? — ocknęła się i pomyślała. — Wójtówna, czy jakoś tak — rzuciła niedbale.
— Sama mieszkasz? — spytał.
— Et takie badanie, jak w cyrkule! Co tam ciekawego. Przyszłam pozować, a nie chcesz, to mi daj za kurs, to sobie pójdę.
— Zdejm żakiet i kapelusz — zawołał niecierpliwie.