Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

grzesznych, dla chorych, dla słabych, dla smutnych — a ja w nim sługa i lekarz.
— Ile dobrodziej każe zapłacić?
— Porachujemy się później, po chrzcie. Nie lękaj się, nie obedrę cię, wezmę, co mi się należy.
Uśmiechnął się do niego życzliwie, pochylonego do kolan za głowę objął i odprawił słowem:
— Idź do dziecka! Żywe znajdziesz.
— Niech będzie pochwalony — wyjąkał, cofając się, Gedras.
— Na wieki.
Teraz już biegł z powrotem, targany niepokojem czy nie znajdzie w domu dwóch trupów. Ale dziecko żyło i piszczało z głodu. Nakarmił je i zajął się zmarłą. Izbę uprzątnął, zwłoki ubrał w jakieś szmaty, które na dnie kufra chował po żonie, ułożył na tapczanie, świecę zapaloną i krzyżyk na stoliku postawił. Nie śmiał warzyć jadła, więc się chlebem posilił i stróżując tym zwłokom, przesiedział parę godzin obok dziecka na ławie, wyczekując trumny i furmanki.
Na widok trumny nadbiegła garstka gapiów. Gadali, przypatrywali się, krytykowali, dziwili, ale nikt pomóc się nie kwapił. Gedras sam kobietę na pościeli z wiorów umieścił, obrazek święty w ręce włożył, zagwoździli wieko.
— Na cmentarz ksiądz nie przyjmie, zobaczycie — zadecydowali gapie.
— Jest za murem spory plac cholerników.
— Jużci kędyś zakopią — odparł kolonista, ładując z Gedrasem trumnę na wóz, i zaciął konia.