Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/280

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale przyszła nazajutrz akuratnie o dwunastej i wyglądała mniej wyczerpana.
Że był zajęty przy czemś innem kazał jej się rozebrać i czekać. Usiadła przy piecu i po chwili zaczęła półgłosem mruczeć jakąś piosenkę.
— Musiałaś dziś dobrze zjeść — zaśmiał się.
— Wyspałam się za całe dwa ruble.
— Jakto?
— Ano, dałam Józefowi, to sobie poszedł pić na całą noc, a ja już w domu nocowałam.
— No, a trzy ruble na co poszło?
— Długi popłaciłam.
— I nic nie zostało?
— A nic. Dziś już trzeba iść na robotę.
Skuliła się przy piecu i mruczała jakąś niewyraźną melodję, która zapewne była skoczna, ale w jej wykonaniu miała coś okropnie tragicznego.
— To z tym Józefem mieszkasz?
Skinęła głową, nie przestając śpiewać.
— Dawno?
Podniosła oczy i wlepiła je w jakiś jeden punkt.
— Dawno, dawno, długo! — wymówiła w jakiemś osłupieniu.
Potem się zerwała, poczęła oglądać pracownię, dotykać makat i sprzętów, spojrzała też na swój wczorajszy szkic i zaśmiała się.
— Ot — i mój portret będzie na świecie, jak takich co jeżdżą na gumach i mają brylanty.
— No, a ty się nie spodziewasz zrobić karjery?
— Ja? Ze mnie już nic nie będzie. Ja tak ciągnę,