Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/286

Ta strona została uwierzytelniona.

rzę wygłodzone, potem pod wpływem paru kieliszków wina stała się rozmowniejsza.
— Aha, bryndzę miałam z kredą! Któregoś ranka wstaję, a tu ani rusz. Kolki w piersiach, gorączka; myślałam — koniec. Tydzień przeleżałam. A tu i z mieszkania wysypali, a teraz Józefa wzięli do ula na miesiąc, no i ten, psiakrew, kaszel psuje mi zarobek.
— No, więc gdzie teraz mieszkasz?
— At — po ludziach. Jakie tam moje mieszkanie! Graty poszły na komorne. Łóżko tom wykradła, a że nie było go gdzie wstawić, tom sprzedała. Śpimy na ziemi u jednej znajomej.
— Jakto śpimy? Ty i kto?
— Ja i mój mały.
— Masz dziecko?
— Co się pan dziwuje? Mam, dwa lata skończył, jeszcze nie chodzi, słabe, taką wielką ma głowę. Powiadali: nie będzie żył, a żyje. Będzie żył! Prawda, panie, że takie słabowite, to byle przeżyło lat parę, to się poprawi? Mnie różnie bywa, ale on nigdy głodny nie był — ani jednego dnia i koszulę ma i pierzynkę — wszystko, co mu trzeba. Ho, ho! Żeby go kto ukrzywdził!... Zresztą to takie dziecko, co nie dokuczy nikomu, czasem tylko jak kocię piszczy, a to dzień i noc cichutko sobie leży. Może i dobrze, że nie chodzi, bo gdzieby to chodziło w tej ciasnocie. Tak to nikomu nie zawadza.
— A ojciec? — spytał nieśmiało Brzechwa.
Kobieta nagle umilkła. Oczy jej, prawie jasne, gdy mówiła o dziecku, zaszły jakby czarną chmu-