Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/287

Ta strona została uwierzytelniona.

. Utkwiła je w próżnię nieruchomo, przez długą chwilę. Zerwała się nić zwierzeń i szczerości, odpowiedziała krótko, z pogardliwem rzuceniem ramion:
— Oho, jeszcze pan chce, żeby i ojciec był. Taki zbytek.
— A dawno ty tak żyjesz?
— Dawno — nie dawno. Może dwa lata. Długo!
Zdawała się upojona jedzeniem i ciepłem, głowa opadła bezsilnie.
— Pójdę już — rzekła wstając z westchnieniem. — Dobrze tu, ale niezdrowo. Potem wszędzie zimno, straszno, obrzydliwie, duszno. Teraz to mieszkam na Granicznej, u Julki rudej. To tam w stancji mieści się siedem osób, a wieczorami schodzą się na karty inni, bo jej brat lubi kompanję. Jak leżałam chora, to dziw, że mnie nie rozdeptali.
— Zostań i zaśnij na otomanie.
— Eee — pan żartuje!
— Wcale. Idę malować. Zbudzę cię, jak będę wychodził.
— Pan, dalibóg, dziwny człowiek. Nie boi się pan, że ja co ściągnę i drapnę?
— Co prawda, nie pomyślałem o tem.
— Czy tu do pana przychodzą kobiety?
— Przecie i ty jesteś.
— Ho, ho! Do pana to pewnie przychodzi jedna. To ci musi być pierwsza klasa!
— Nie, żadna nie przychodzi, żadnej nie chcę.
— I, albo to prawda?
— No, śpij — pilno mi do roboty!