Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/288

Ta strona została uwierzytelniona.

Zwinęła się w kłębek na otomanie, podesławszy swój żakiet pod nogi, żeby dywanu nie zbrudzić, i po chwili zasnęła.
Ale w godzinę potem już weszła do pracowni.
— Może panu co posłużyć? Może co sprzątnąć? Ja potrafię — rzekła prosząco.
— Koniecznie chcesz? No to weź i wymyj mi tamte pendzle — zaśmiał się.
Spełniła z widoczną radością polecenie, pościerała kurze, sprzątnęła zeschłe kwiaty, potem popatrzyła na niego, a widząc, że jest bardzo zajęty i że na nią nie uważa, wysunęła się cicho.
Cały tydzień następny Brzechwa nie zachodził do pracowni. Gdy się zjawił po tej przerwie, miał kapelusz nasunięty na czoło i podniesiony kołnierz paltota, przemknął szybko przez bramę, widocznie chciał być jak najmniej widziany w kamienicy.
W jakiś czas po nim weszła drugą bramą kobieta ciemno ubrana, w gęstej woalce. Na podwórzu obejrzała szyldy i numery, jakby szukała czegoś, potem weszła szybko na schody. Gdy mijała drzwi pracowni, te się otworzyły, kobieta wślizgnęła się do środka.
Na dworze dnia tego było chmurno i śnieg padał, mało kto wychodził z tych, którzy spacerują dla przyjemności.
Od tego dnia Brzechwa wpadał do pracowni nieregularnie, o różnych godzinach i przebywał dłużej lub krócej. Stalugi były zawieszone płachtą, pendzle nietknięte. Za każdym razem kobieta za-