Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/289

Ta strona została uwierzytelniona.

woalowana przychodziła w czasie jego bytności i spędzali razem parę godzin.
Pewnego dnia, gdy byli sami, bezpieczni w głębi mieszkania, usłyszeli ze zgrozą kroki w sąsiednim pokoju. Brzechwa się zerwał i otworzył drzwi.
Na środku pracowni obłocona, ociekająca wodą, straszna w swych łachmanach, stała jego przygodna uliczna modelka.
— Czego tu? — krzyknął ze złością. — Jakeś się dostała?
— Zatrzask otwarty, weszłam... — wybełkotała.
— Idź do djabła! Jak śmiesz tak włazić?
Usuwał ją prawie przemocą.
— Niech pan mnie ratuje! Mały umiera, nie mam na doktora — wybełkotała.
Ale on był rozdrażniony, nie słuchał.
— Mówię ci idź stąd! — krzyknął ostro.
Zawróciła się, zatoczyła, podeszła do stołu, coś chwyciła zeń, nie zauważył narazie nawet. Odetchnął, gdy za nią drzwi wchodowe zatrzasnął i wrócił szybko, by uspokoić swą towarzyszkę.
Ale nastrój erotyczny był zerwany. Nie słuchając jego tłumaczeń, zdenerwowana, rozdrażniona, obrażona wyszła, naprędce się ubrawszy.
Gdy został sam, odczuł dziwny niesmak z tego całego zajścia. Zły był na siebie za brutalne wypędzenie nieszczęśliwej nędzarki i żal czuł do swej kochanki za scenę i wybuch złości, za wypadek, w którym o tyle tylko był winien, że nie docisnął zatrzasku. Postanowił jednak po namyśle iść ją