Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

Wóz się potoczył szybko. Gedras uczepił się drabiny, zdając znowu dziecko na Opatrzność.
Chmurno było, deszcz mżył, wiatr napędzał słotę.
Kolonista zapalił fajkę i rozpoczął rozmowę.
— Myślicie dziecko chować?
— A cóż? Nie wyrzucę.
— Oddacie na mamki chyba.
— A kto to weźmie? A skąd zapłacę?
— Toć i mlekiem nie uchowacie. Zamrze. Dziecko nie cielę. Od byle czego zgaśnie. Ho, ho! Rodzona matka nie uchowa często, takie to delikatne.
— A bywa takie, że wszystko przetrzyma.
— Bywa, takie, co to nikomu nie miłe, to na złość żyć będzie. A wiecie, Józia, mechanika, córkę miała. Sądny dzień tam u nich. Gałgaństwo teraz między dziewczętami, o jakiem dawniej i słychać nie było. Ot — memu chłopcu żenić się pora. Strach pomyśleć, na jaką trafi.
— A toć gadali, że Wiktę Prozorowską brać będzie.
— Chciał, ale i ta nie lepsza. Latała za nim, latała aż i wylatała. Ktoby ją teraz brał? Podobno do Białegostoku do fabryki wyjeżdża. Wiadomo już, co to taka fabryka znaczy. Ot ta, co wieziem, pewnie, też do takiej się wlekła.
Kolonista splunął z niechęcią. Gedras milczał.
Jechali przez całe miasto, deszcz już padał gęsty i zmrok nadchodził, gdy stanęli u wrót cmentarza.
— Czyżby ksiądz zakrystjana przysłał? — zdzi-