Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/290

Ta strona została uwierzytelniona.

przebłagać, a że to właśnie był wtorek, ubrał się i udał na przyjęcie do Sulickich.
Maniusia przyjęła go bardzo sztywnie. Była mocno upudrowana dla zamaskowania łez. To go wzruszyło i gdy tylko znalazł sposobność chwili poufnej rozmowy, zaczął się tłumaczyć i przepraszać.
Była niewzruszona, nieufna i obrażona.
— Doznałam obelgi, której się nie wybacza — szepnęła zimno. — Może pan być przekonany, że na spotkanie z takiemi kobietami więcej się nie narażę. Czy pan mi odnosi broszkę?
— Jaką broszkę?
— Zostawiłam na stole tam... u pana — wymówiła z trudnością szeptem.
— Nie dostrzegłem. Jutro odniosę, ale doprawdy to była kobieta o wsparcie. Przysięgam!...
— O — nie potrzebuję kłamliwych przysiąg — rzuciła z miną królowej i odeszła majestatycznie.
Przez cały wieczór nie zamienili więcej ani słowa.
— Odniosę jutro broszkę, będzie sama, to się chryja skończy — myślał filozoficznie, wracając do domu.
Nazajutrz daremnie szukał w pracowni broszki, i zupełnie spokojny, że jej tam nigdy nie było, poszedł do Maniusi o godzinie, gdy wiedział, że nikogo z rodziny w domu nie znajdzie.
— Moja broszka? — było pierwsze słowo.
— Niema jej u mnie. Musiała się pani pomylić, nie mieć jej onegdaj na sobie.