Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/291

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakto? Co pan mówi? — zawołała, czerwieniąc się ze strachu i gniewu. — Zdjęłam ją przecie, położyłam na stole. O, Boże, broszka z węgierskim dukatem, pamiątka po matce mego męża, klejnot familijny. Ach, ja nieszczęśliwa, co ja teraz pocznę! Ukradła ją ta uliczna dziewka, ten szurgot, pańska kochanka! Pfuj, w jakie błoto weszłam!
Poczęła spazmatycznie płakać, nie zważając, że jej z tem nie do twarzy, nie maskując się, szczerze, prawdziwie, zła, tchórzliwa, głupia, płytka, skruszona grzesznica: znowu cnotliwa, przejęta skruchą, bo mogła być skompromitowana.
On odczuł do niej raptowny wstręt i wstyd, że jej kiedykolwiek pożądał, że miał złudzenia, że był kochany, że mu się wydała ponętna.
— Niech się pani uspokoi i opanuje wzburzenie, broszkę odnajdę i odeślę — rzekł, wychodząc szybko, bo czuł, że gdy pozostanie dłużej, nie potrafi ukryć tego, co mu się gwałtem cisnęło na usta.
Wprost stamtąd pojechał na ulicę Graniczną i zaczął od domu do domu szukać „rudej Julki“.
Była to ciężka praca, ale że nie żałował napiwków stróżom, dotarł nareszcie do kamienicy, gdzie miejscowy cerber objaśnił go, że tak zwana „ruda Julka“ była zapisana na tablicy jako Agnieszka Bryczyńska, kelnerka i mieszkała w oficynie pod numerem 37.
Było już późno, podwórze długie i ponure, pełne snujących się obdartusów, ale Brzechwa odmó-