— Pochowałaś dziecko?
Skinęła głową i zawróciła się, by odejść.
Zatrzymał ją za ramię.
— Dokąd idziesz? — zawołał przerażony.
— Do małego — odparła.
— Zostań! Opamiętaj się! Gdzieś ty była te dwa dni? Szukałem cię u rudej Julki. Nie wracaj tam, tyś chora!
Popatrzyła nań, jakby budziła się ze snu, jakby starała się zrozumieć.
— Nie ukradłam broszki — rzekła powoli, sennie. — Nic nie mam, nic nie mam, odniosłam, pójdę do małego, och, będę spać, spać — całą noc. Nie pójdę już na ulicę — nie potrzeba. Mam dwie fuksje i kanarka w klatce, ojciec przyjdzie o jedenastej. Mały też śpi — zdrów!
— Poczekaj, przeprowadzę cię — rzekł, tknięty przeczuciem, że albo mówi w gorączce, albo jest obłąkana.
Zawrócił do mieszkania, chwycił tylko palto i kapelusz. Już jej na schodach nie było, zeszedł szybko nadół do bramy, stróż jej nie widział, musiała pójść drugą stroną.
Ale gdy minął podwórze i dostał się do drugiej bramy i tam nikt jej nie zauważył. Jak szary cień przemknęła i utonęła w tłumie ulicy. Brzechwa stanął bezradny na chodniku, patrząc tu i tam.
— Przepadła — szepnął.
Spojrzał na zegarek. Była siódma, wrócił śpiesznie do pracowni, przebrał się i poszedł do Sulickich.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/295
Ta strona została uwierzytelniona.