Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/297

Ta strona została uwierzytelniona.

wie słowo obelgi tej kobiecie „z porządnego towarzystwa“.
— O, pani — kto z nas nie jest złodziejem? Wszystko zależy od punktu widzenia. Szczęściem, złodziejka odniosła pani klejnot rodzinny, u mnie zapomniany. Nie grozi pani nic. Pozwoli się pani pożegnać. Jutro wyjeżdżam.
Maniusia zachwiała się, krew jej uderzyła do głowy.
— Jakto? Pan odjeżdża? To niemożliwe! O, Boże! A — a — a cóż będzie ze mną? Z nami?
— Zapomnimy, jak każdej zabawy. Nas przecie stać na taką zabawę — z nudów! Żegnam panią.
— Potwór! Oprawca! O, Boże, com ja uczyniła, nieszczęsna!
Padła na otomanę, kryjąc głowę w poduszki.
On nawet nie spojrzał na nią i wyszedł.
— Rok nie spojrzę na żadną — zamruczał, schodząc nadół.
Następnego dnia składał pożegnalne wizyty. Wieczorem zaprosił kolegów na kolację i tam któryś najpóźniej przybyły rzekł:
— Czytaliście wieczorne gazety?
— Nie. Co tam ciekawego?
— Ano — epilog sprawy Morzyńskiego.
— Co to za Morzyński?
— Nie pamiętacie? Przed paru laty zabił go posłaniec kamieniem.
— Aha, — jego narzeczona poszła za tego starego piernika Sulickiego.
— No ten. Otóż wtedy daremnie szukano jakiejś