— Pan zna panią Sulicką? — spytał go Brzechwa.
— Rosła i wychowała się na moich oczach. Byłem korepetytorem jej braci.
— No, ci panu sławy nie przysporzą — zaśmiał się malarz.
— Ani ja im dogadzałem, bo mnie stamtąd wyrzucono sromotnie — odparł Stuch z uśmiechem. — Urażałem zanadto ich pojęcia przyzwoitości i moralności. To jest rodzina, szanująca stare zwyczaje, tradycje, bogobojna, konserwatywna i porządna, a ja — kapcan i warchoł. Zgubiłem się do reszty obroną Gedrasa i nie znają mnie już teraz.
— Ręczę, że posądzą pana o umyślne wygrzebanie tej historji z trupem na grobie Morzyńskiego.
Stuch się zamyślił, gorzki uśmiech miał na ustach.
— Wątpię. Teraz oni są zanadto spokojni, pewni, bezpieczni, syci, żeby chcieć myśleć, przypominać, gniewać się, wyciągać jakieś wnioski. Zresztą, to temat nieprzyzwoity, obrzydliwy i w dobrem towarzystwie unikany, żenujący.
W każdym razie epizod z Gedrasami wyczerpany. Ma on, na co zasłużył, ma i ona słuszną karę za grzech i bezwstyd. Jest na świecie nagroda za cnotę w uznaniu i szacunku ludzkim, jest pogarda i ohyda dla jawnego występku i obrzydzenie nawet dla takiego trupa. Tak jest!