Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

a potem poklęknął w kącie i cisnąc swą jedyną ręką dziecko i czapkę do piersi, starał się modlić.
Ale nie mógł. Było mu straszno w kościele, czegoś się bał, czegoś się wstydził, czegoś strasznego oczekiwał, chciałby uciekać, skończyć, być sam w swej izbie.
Ksiądz mszę skończył, przeszedł do zakrystji, ruszyli się państwo z panienką, on wciąż klęczał, nie śmiejąc iść, nie wiedząc, co robić.
Zakrystjan wyszedł na kościół, rozejrzał się i prędko do niego podszedł.
— Czemuż nie idziesz? Ksiądz czeka, pytał o ciebie.
Gedras tedy poszedł i znowu w zakrystji u progu stanął. Państwo już byli uszykowani.
Matka chrzestna, młoda, strojna panienka, trzymała już niemowlę, rozmawiając szeptem po francusku z kumem. Był to brat pani, ów doktór, którego Gedras widział poprzedniego rana przy trupie w swojej izbie. Nieco opodal znajomy mu robotnik z żoną stali odświętnie ubrani; kobieta miała także niemowlę na ręku. Wszyscy obejrzeli się na niego, bo ksiądz właśnie w tej chwili skinął nań.
Państwo się usunęli, fabrykanci coś poszeptali ze sobą.
— Chłopak? — spytał ksiądz.
— Dziewczynka — odparł cicho.
Tedy się ksiądz obejrzał, skinął na wystrojoną Jankowską, piastunkę „panienki“.