Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wygonią cię niezawodnie — zdecydowała, odchodząc. — Jakże można cisnąć się między ludzi z takiem dzieckiem?
— A toć i mechanikowej Józi przynieśli — rzekł. — Mnie ksiądz sam zawołał. Kazał.
— Głupiś! Trzeba swój rozum mieć. Co teraz zrobisz, jak cię wygonią?
Tego i Gedras nie wiedział, choć cały dzień nad tem przemyślał, choć mu to myślenie nie dało zasnąć ani jeść.
Pod wieczór zjechało się do pałacu więcej gości, chrzciny zapowiadały się huczne. Miał tę tylko pociechę, że o nim nikt narazie nie myślał i nawet rządca nie zdawał się go uważać, gdy o zwykłej porze przyszedł po klucze. Noc była bardzo cicha i ciepła. Otucha jakaś wstąpiła w serce Gedrasa, gdy tak się snuł w tem łagodnem powietrzu i słuchał tonów muzyki z salonów.
— Dobrze im, wesoło, śmieją się, tańczą, to i zapomną. Na oczy się nie pokażę w dzień, w nocy spać będą, to i zapomną — pocieszał się. — Żeby to wszystko tak zapomnieć. Co ja do nich, żeby pamiętali? Nie trza się pokazywać, nie trza żeby i dziecko widzieli. Żebyż nie płakało głośno, to i kto o niem się dowie? Żeby choć zostać na miejscu i złodzieja złapać.
Rozmyślał i kombinował, snując się jak widmo. Potem po północy poczuł zmęczenie, usiadł tedy nieopodal pałacu w cieniu, żeby mu muzyka nie dała się zdrzemnąć i zapatrzony w oświetlone okna, czuwał.