Ciągle, wkółko, mózg jego pracował nad kwestją: „wypędzą“, „nie wypędzą“. Chwilami zdawał sobie sprawę, że bardzo głupio postąpił. Na szosę nie trzeba było wyglądać, kobiety nie trzeba było ratować, no i dziś w kościele poco się pchał „między ludzi“. Nie pił, a jak pijany odurzał.
Ale wnet bunt jakiś wzbierał z głębi. Co on tem za krzywdę komu zrobił, co komu szkodzi to dziecko, że na nie plują? On nie dopilnował magazynu, prawda, osztrafowali go — słuszna, ale za co się gniewają, że do chrztu dziecko przyniósł, co z tego za hańba panience, albo Jankowskiej, kiedy je przecie do Boga przyniósł? Wypędzą: może — moc mają — a zresztą może to już takie i sądzenie jego. Dziecko wtedy zamrze na włóczędze. Wiadomo, stary zmarnieje, drobiazg duszę wyzionie. No i co? Znowu sam będzie.
Poderwało go. Wstał, poszedł do swej stancji. Dziecko płakało. Zapalił świeczkę, zagrzał mleka, począł poić. Wydało mu się takie małe, wątłe, niedołężne.
— Nie będzie i ciebie — szepnął czując, że go coś za gardło dławi, że ma chęć o ścianę tłuc głową z jakiejś bezsilnej rozpaczy.
I znowu nie mógł zrozumieć, czy to życie, ten ledwie tlejący kaganek, który mu los zesłał w doli, zaświeci mu w ciemności, poprowadzi do dnia, czy błyśnie, przemknie, zmiażdży i zgaśnie, jak wtedy — ta maszyna.
Maszyna... Gedras oczy utkwił w płomyk świecy i ze zgrozą widział w pamięci — noc, blask loko-
Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.