Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.

że przy bramie znalazł, żeś ty pytał, czy kto takiego nie widział, więc znalazłszy, że do miasta szedł, to po drodze u mnie zostawił. Nic zato nie chciał.
— Sam był — nikogo więcej?
— On sam przyszedł, ale tu zastał Adasia mechaników, co wstąpił z polecenia matki spytać, czy przyjdziesz. Oj, Hilek, mnie czegoś straszno, jakoś tej dziewczynie tę krzywdę trzeba zagodzić.
— Zagodzę, zagodzę — nie bój się!... Zagodzę z turmy, gdzie ty mnie swą głupotą zaprowadzisz!
— Ależ to powiedz, co ja złego zrobiłam? Rzucasz się i wściekasz, gadasz, jak w malignie!
— Bodajżeś oniemiała! Masz — powieś się ty na tym rzemieniu!
Cisnął jej w twarz pasek i wyleciał jak oszalały. Czuł, że mu się grunt usuwa z pod nóg, ale nie umiał sobie sam radzić w takiej okazji.
Najlepiejby było wyjechać natychmiast, ale papiery były w fabryce, dokąd jechać, nie wiedział i nie miał pieniędzy. W kieszeni były tylko korale Józi. Pomacał je, pomyślał, zastanowił się i poszedł w kierunku mieszkania Sikorskich.
Mieściło się ono w zaułku żydowskim, w oficynie, tak wrosłej w ziemię, że się do izby schodziło jak do piwnicy. W izbie tej mieszkali Sikorscy i troje sublokatorów, ogółem ludzi dziesięcioro. Jedyne łóżko zajmowali Sikorscy, lokatorowie mieli za posłanie tapczany. Pięcioro dzieci mieściło się w wielkiej pace drewnianej pod piecem, na lego-