Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

wisku ze starej słomy i gałganów. Tego wieczora lokatorowie się rozpierzchli, bo nie chcieli nocować z trupem. Zwymyślali i poszli.
Dziecko Józi sinawo-żółte, z twarzą obrzękłą i starą, leżało w trumnie, owinięte w matczyny różowy kaftan. Obok zwłok, skulona na ławce siedziała Józia tak przemęczona, wyczerpana, że ani płakała, ani odczuwała cokolwiek. Z głową, wtuloną w kolana, zdawała się spać. Co miała całych szmat, oddała Sikorskiej, nie miała nawet trzewików — łachman spódnicy, na ramionach brudną, podartą wełnianą chustkę. Włosy jasne, ale rozwichrzone, stargane, potem sklejone, okrywały ją, spadały aż w trumnę, na głowę dziecka. Sikorscy przy stoliku u okna jedli wieczerzę z dziećmi. Za jej pieniądze, osiągnięte ze sprzedaży szmat, nasycali się choć raz na rok, pożerali w milczeniu, z łapczywością istot stałe głodnych. Dzieci robiły wrażenie szczeniąt-włóczęgów, wydzierały sobie kęsy, dławiły się, byle najwięcej połknąć.
Starzy zakrapiali jadło wódką i półgłosem rozprawiali, jakby teraz pozbyć się jak najprędzej kobiety. Nie miała już więcej nic do dania, stawała się ciężarem, a narażała ich tylko na gniew mechaników. Postanowili tedy przetrzymać ją tylko do następnego wieczora, a potem wygnać.
— Nie zimno, nie zmarznie. Niech szuka chleba. My i tak więcej dla niej zrobili, jak rodzice.
I mieli w tem zdaniu zupełną rację.
Na tę chwilę trafił Hilek. Wszedł, jednem spojrzeniem objął całą izbę i roześmiał się.