Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

— A czego tam? — burknął.
— Powie ci, jak tam będziesz.
— Oho, będzie ci ciepło — zaśmiał się kamrat.
Hilek się sekundę zawahał, wreszcie poszedł.
— Mechanik pewnie naskarżył — poczęto szeptać na sali i śmiać się.
Hilek też spodziewał się sprawy o kradzież i po drodze przygotowywał obronę, gotów był do zrobienia burdy w ostateczności. Stracił też narazie rezon gdy wbrew oczekiwaniu rządca podsunął mu papiery, zarobione pieniądze i rzekł lakonicznie:
— Masz tu, co twoje... Możesz ruszać w świat. Tutaj niema dla ciebie miejsca.
— Jakto, proszę pana? A jakiemże to prawem? — zaprotestował bezczelnie.
Ale rządca był to chłop olbrzymi, młody i otrzaskany z charakterem swych podwładnych. Wstał i zbliżył się do niego.
— Jakiem prawem?... Boś złodziej, gałgan i pijak — wymówił powoli, patrząc mu ostro w oczy. — A nie dość ci mego słowa, to pójdziemy po potwierdzenie do policji. Rozumiesz? Zabieraj papiery i pieniądze, milcz i wynoś się!... Jeżeli jedno słowo piśniesz, nie wyjdziesz stąd wolny!...
Zmierzyli się sekundę wzrokiem. Hilek odwrócił oczy, sięgnął po papiery, przeliczył pieniądze, pasował się z żądzą mordu, ale stchórzył, ruszył ku drzwiom.
— Do zobaczenia, ja was rżnąć będę — warknął na pożegnanie i wyszedł, zatrzaskując drzwi za sobą.