Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

Posługacz się roześmiał.
Na ten śmiech zbliżyło się jeszcze dwóch jego kolegów, poczęli ze starej drwić i żartować, zgromadziło się wreszcie całe grono gapiów i próżniaków, bawili się jej kosztem. Ona tego nie rozumiała, rozpowiadając ze łzami swoje dzieje.
Wreszcie wmieszał się w to policjant, rozpędził gawiedź i rozpytał, kto taka, skąd jedzie, czy ma paszport, a że powtarzała wciąż o tym synu, więc widząc, że z niej więcej nie wydobędzie, zawołał stróża i kazał starą zaprowadzić do cyrkułu.
Tam spędziła Arcimowska kilka godzin, nie rozumiejąc, na co czeka, za co ją strofują, czego od niej chcą.
Była głodna, zmęczona i nieprzytomna. Nareszcie popołudniu jeden z policjantów kazał jej iść za sobą. Zwlokła się z ławy siłą woli i poszła.
Bardzo zimno było i wietrzno. Chłód ją odrazu przejął do kości.
— Panie drogi — rzekła do policjanta — gdzie wy mnie prowadzicie? Czy do syna?
— Czort wie, czy to twój syn. Jak się do ciebie nie przyzna, to cię zamkną do aresztu. Jak śmiesz bez paszportu się włóczyć?
— On mnie pozna, tylko by dojść, bo mnie bardzo słabo. Daleko to, panie?
— Daleko. Daj na dorożkę, to pojedziemy.
— Wydałam co miałam. Myślałam, byle do Warszawy się dostać. Nie wiedziałam, że to taki świat. U nas o kogo spytać, to każdy zna. Ale dojdę, dojdę, choćby najdalej. Spocznę u niego