Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

i posilę się i ogrzeję. Jużci koniec będzie mej biedy, byle do niego się dostać.
I szła wytrwale, otulając się chustką, borykając z wichrem, starając się nadążyć policjantowi, który ją burkliwie do pośpiechu napędzał. Jaką drogą szła, co było na ulicach mijanych, ile czasu szła — nie zdawała sobie sprawy. Wiedziała, że idzie do Hilka, i że dojść musi.
Nareszcie weszli w jakąś bramę. Policjant zawołał stróża, spytał, czy tu mieszka ślusarz Arcimowski.
— A mieszka, ale go niema. Tam naprzeciwko w tancklasie przesiaduje.
Wskazał przez ulicę domostwo stare i brudne i szereg okien zasłoniętych wątpliwej czystości firankami. Policjant się tam skierował i weszli do sali, wyglądającej na szynk lub restaurację.
Lampy już się paliły, mętne w kłębach dymu tytoniu i oparów, ohydnego jadła i napojów. Gości było już sporo, panował gwar, śmiechy, szczęk talerzy i szkła. Wśród mężczyzn, pijących i jedzących, snuły się w roli służebnic dziewczyny rozczochrane i zuchwałe, z oczyma szklanemi od bezsenności i trunków.
Na widok policjanta z za bufetu wynurzyła się spasiona postać właścicielki zakładu o wybitnym typie semickim. Podeszła z uśmiechem, pytając, co rozkaże i zapraszając na przekąskę. Policjant wypił parę kieliszków i rzekł:
— Jest tu u was Arcimowski?