Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie uważałam. Czasem bywa. A co pan od niego chce?
— Nic. Jakaś stara, ot ta, podała się za jego matkę. Trzeba sprawdzić. Zawołajcie go.
— Zaraz się dowiem. Józia — czy Syfon jest?
Jedna z dziewcząt usługujących zbliżyła się i Arcimowska rzuciła się do niej z okrzykiem:
— Józia! I ty tutaj! Gdzie Hilek?
Dziewczyna spojrzała na starą jakimś tępym wyrokiem, otworzyła usta, skamieniała na sekundę, ale w tej chwili matrona z za bufetu popchnęła ją, mówiąc ostro:
— Nie słyszałaś? Syfona tu zaraz przyślij!
Dziewczyna odwróciła się i poszła w głąb sali.
Policjant zakąsił, znowu wypił i gadał z bufetową, Arcimowska wytężała swe wyblakłe, wypłakane oczy w ten punkt, gdzie dziewczyna znikła, zakryta dymem tytoniu. W głowie czuła jakiś szum, zamęt, zawrót, osłabienie śmiertelne i osłupienie. Minęło kilka minut, długich dla niej jak lata, wreszcie rzuciła się naprzód z jękiem:
— Hilek, synku! O Jezu!
Ale ten, co się zbliżył, ten jej rodzony, jedyny ukochany, nie spojrzał na nią. Patrzał zuchwale na policjanta, a czuć było, że tem zuchwalstwem pokrywa niepokój. Ubrany był w miejską tandetę, z zakrojem na eleganta, na twarzy znać było pijaka.
— Ty Arcimowski? — spytał go policjant.
— Ja.
— No, to zabierz do siebie matkę i przedstaw do cyrkułu jej papiery.