— Kogo? Tę starą? A mnie co do niej! Moja matka dawno ziemię gryzie.
— Hilek — jakimś skrzeczącym, nieludzkim głosem wrzasnęła Arcimowska.
Drab popatrzył na nią obojętnie.
— Czego się drzesz? Upiła się jakaś żebraczka i ot, co w policję wmawia, głowę ludziom zawraca.
— To się do niej nie przyznajesz? Nie znasz jej?
— Napaść! Nigdym jej na oczy nie widział.
— Cóżeś stara plotła? Przed urzędem łżesz! Nu, poczekaj, nauczą cię. Marsz!
— A-aa, aaa! — załkała Arcimowska i osunęła się na ziemię. Wokoło już znowu tłum był, gapił się, śmiał, oburzał, a Hilek w ten tłum się wmieszał i zniknął. Zaczęto cucić omdlałą, ale nie przełknęła nawet wody, ktoś chciał wołać doktora, ale właścicielka zakładu poszeptała z policjantem, zjawił się stróż, dorożka, dwóch ludzi wyniosło starą, ułożyli w dorożce, policjant z nią wsiadł — ruszyli. Gdy odjeżdżali, w jednem oknie uchyliła się firanka, ukazała się twarz Józi blada, obrzękła, z oczyma rozszerzonemi grozą i wnet znikła. Dorożka potoczyła się do cyrkułu.
Wieczorem spoczęła Arcimowska już bez troski o dalszy byt, w małej stancji przy prosektorjum szpitala, obok zwłok noworodka, zmarłego w klinice, i ciała okaleczonego w fabryce robotnika, który nie przeżył operacji. Dziecko było podrzutkiem, robotnik nie miał rodziny, ją zapisano jako włóczęgę. Wszyscy troje mogli służyć do sekcji studentom, obejść się bez pogrzebu.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/68
Ta strona została uwierzytelniona.