Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

i obchodził się bez ludzkiej pomocy. Do izby niechętnie nawet wpuszczał znajomych, a że mało gadał i niczem nie częstował, wstępowano chyba za interesem.
Po wypadku ze znajdą jakiś czas zajmowano się nim i dzieckiem, kobiety zaglądały przez ciekawość, ale potem oswojono się, zapomniano, przestano o tem mówić, nawet dziwić się, jakim cudem dziecko żyło.
Żyło. Przeżyło lato i dżdżystą jesień, teraz dopiero, w grudniu, zaczęło niedomagać. Musiało nawet być bardzo chore, kiedy Gedras przemógł swą nieśmiałość i raz w kuchni zagabnął starą Jankowską:
— Żeby to pani zechciała wstąpić do mnie, spojrzeć na małą. Coś od tygodnia słabuje.
— Cóż? Rozpalona? Może wysypka?
— Płacze, nie śpi, chrypi. Nie rozumiem się na tem...
— Jaż nie pójdę. Jeszcze czego złego pańskim dzieciom naniosę. Daj rumianku. I tak cud, że żyje.
Jankowska, zrazu oburzona z takiego kumostwa, udobruchała się powoli. Dała nawet parę razy dla znajdy starzyzny „po pańskich dzieciach“ i zapytywała o nią Gedrasa, zawsze się dziwiąc, że jeszcze żyje.
— Bo co taki chłop bez ręki może dać za opiekę małemu dziecku? Czy to ma jakie pojęcie?
Dostawszy rumianku, Gedras więcej o chorobie nie wspominał, ale dziecko wciąż niedomagało,