Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

schło, i nikło w oczach. Sprowadzić doktora przechodziło możność stróża, mleko, kupowane codziennie, kosztowało prawie połowę miesięcznej pensji, wydatki na zmarłą nadwerężyły drobny zasób. Zanieść dziecko do miasta do doktora, bał się w mróz i wicher, więc je tylko otulał, kołysał i spełniał, co mu doradzały kumoszki. Mała miała oddawna kołyskę z łoziny, uwieszoną na sznurach u pułapu, oddał jej na posłanie swą poduszkę, nauczył się ją kąpać i spowijać, kilka razy na noc wstępował poić mlekiem i usypiał. Teraz w chorobie nie wiedział, jak pomóc.
Śnieg padał, świerkowe gałęzie poruszały się monotonnie; była w naturze i w postawie i w oczach siedzącego pod piecem Gedrasa jednaka martwota i tępa rezygnacja. Przyjdzie, co ma przyjść.
U bramy ozwał się dzwonek. Jak automat — człowiek wstał i wyszedł z kluczami. To Jankowska wracała z miasta.
— Ot pora! — zawołała zdyszana, strząsając śnieg. — U księdza byłam, pytał o ciebie. Miałeś podobno być u niego i od chrzcin się nie pokazałeś! Jakże to można? A cóż dziecko?
— Ej, już chyba zamrze. Już i nie piszczy, takie słabe.
— Pokaż-no! Co ty się na tem znasz.
Raz jeden od owej awantury była w izbie, więc się obejrzała ciekawie.
— Jednakże dość czysto u ciebie, choć bez gospodyni. Mógłbyś się też ożenić. Nawet i dziecku