Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

ściowy przedmiot, który posiadał. Wtedy już spokojny wszedł do plebanii. Ksiądz czytał przy biurku, poznał go odrazu.
— A co? Napędziła cię Jankowska. Zapomniałeś o mnie. No, jakże, dziecko ci się chowa?
— Już pewnie nie długo będzie. Nie zapomniałem ja, że w długu zostałem u księdza dobrodzieja, tylko nie mogłem zebrać grosza. Przyniosłem dzisiaj.
— A skądże wiesz, że ja pieniędzy od ciebie dochodzę? Mnie się coś więcej od ciebie należy. Jak myślisz?
— Ja nie wiem, co ksiądz każe? — rzekł zmieszany Gedras.
— Nie wiesz? To źle. To ci powiem. Należy mi się twoja dusza. Rozumiesz? Chciałeś pogrzebu, chrztu, a jakże myślisz? Nie trzeba ci to kąpieli, czystej szaty? Co? A mnie, czy tylko umarłych grzebać, niemowlę do kościoła wprowadzić? Mnie trzeba żywych mieć i myślących. Trzeba i pocieszyć i zburczeć i poradzić i rozsądzić. No i trzeba mi was wszystkich znać, a tyś mi obcy. Nie. Nie strachaj się, nie zmuszam cię. Wiem, że ci coś dolega na sumieniu, ciężki to ładunek, a możebym ci ulżył, ale jeśli ci dzisiaj nie do gadania, to odłóżmy nadal. Tylko byś wiedział, że do mnie z tem śmiało przyjdź, jak ci bardzo dokuczy.
Gedras milczał, mnąc w ręku woreczek z pieniędzmi.
— Tyś nie tutejszy? Pewnie z kowieńskiej guberni? — spytał ksiądz.