Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/75

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak jest. My z pod Rosieni.
— A ja z pod Kiejdan, to i prawie swojaki. A z jakiej wsi? Może znam?
— Ja ze szlachty. Dworek ojciec miał, Żywkiele. Było nas siedmiu braci, nie było na czem się utrzymać, rozeszli się po świecie. Mnie ojciec oddał do Kowna, do krewnego, co warsztat kowalski miał. Było mi wtedy piętnaście lat, szkółkę skończyłem. Już od tej pory nie byłem w domu i nie wiem, co się tam dzieje.
— I tam w Kownie okaleczałeś?
— Ej, nie. To niedawno, cztery lata temu, w fabryce w Białymstoku. W Kownie tom krótko był, może dwa lata, bo wuj zbankrutował i do Ameryki wyjechał. Namawiał i mnie, nie pojechałem, głupi. Człowiekowi się wydaje, że to on sobie dolę przędzie, a to on sam jest nitką, a niedola go mota, jak sama chce. Wuj podobno w Ameryce własną fabrykę już ma, a ja ot.
Poruszył ramionami i umilkł.
— Jakże to się stało? — spytał z współczuciem ksiądz.
— Ta ręka, ksiądz dobrodziej myśli? Ot, wypadek, smarowałem maszynę, rękaw był wystrzępiony, chwyciło koło, raz obróciło, wyrwałem pogruchotaną w kawałki. Obcięli w szpitalu.
— Zapłaciła ci fabryka?
— Nie. Chcieli adwokaty dochodzić, namawiali na sprawę, mówili, że najmniej dwa tysiące dostanę. Nie chciałem. Co mi z tych dwóch tysięcy, ręki mi nie wrócą, a po prawdzie, co fabrykant wi-